W internecie pojawiła się już deweloperska edycja najnowszego systemu operacyjnego giganta z Redmont. Oczywiście od razu zabrałem się za ściąganie Windows 10, bo zawsze ogromnie jestem ciekaw nowości wprowadzanych w każdej kolejnej odsłonie systemu. Chciałem na własnej skórze przekonać się, że "dziesiątka"będzie naprawdę tak dobra, jak to można było wyczytać na portalach technologicznych. Postawiłem więc sobie świeżutką wirtualną maszynę i rozpocząłem instalację najnowszego Windowsa. Dlaczego wybrałem instalację na wirtualnej maszynie? Dlatego, że nauczony bolesnymi doświadczeniami z przeszłości, nigdy nie ufam do końca technologiom, kiedy te są jeszcze w fazie beta/deweloperskiej/preview/alpha - jak zwał tak zwał, a ja lubię być zabezpieczony. W ogóle testy nowego oprogramowania bez odpowiednich gwarancji powinno się przeprowadzać w bezpiecznym środowisku (przynajmniej teoretycznie). Dobra, zatem rzućmy po raz pierwszy okiem na to nowe cudeńko. Po tym, jak system był już zainstalowany, odpaliła się standardowa w nowszych Windowsach procedura - czyli zakładanie oraz konfigurowanie konta Microsoft. Przebiega ona właściwie zupełnie identycznie jak w poprzednich "okienkach", dlatego nie będę się nad nią rozwodził. Po odbębnieniu tego przykrego obowiązku mogłem wreszcie rzucić okiem na świeżuteńki pulpit najnowszego dziecka korporacji z Redmont. Na samym początku postanowiłem przyjrzeć się przyciskowi start i sprawdzić, jak wygląda tym razem najbardziej podstawowe menu systemu. Tak jak można było się tego spodziewać, jest hybrydą "starego" oraz "nowego". Na górze nowego menu możemy znaleźć przycisk, który zarządza zalogowanym kontem oraz zasilaniem komputera. Na dole menu umieszczono znajome pole do wyszukiwania plików oraz folderów, ale także fraz, które za pomocą Bing (jakże by inaczej ;)) system może dla nas sprawdzić w internecie. Po prawej stronie znajduje się również znany element - lista aplikacji zainstalowanych na komputerze natomiast po lewej tak zwane "kafelki".